Człowiek, który ma dwadzieścia cztery lata robi różne rzeczy. Tuż po obronie pracy magisterskiej może starać się o pierwszą poważną pracę. Niektórzy poznają kogoś z kim chcą spędzić resztę swojego życia. Jeszcze inni budzą się na kacu po urodzinowej imprezie i zastanawiają się, dlaczego zamiast robić coś konkretnego przez ostatnie lata oddawali się cotygodniowemu alkoholowemu zatraceniu. Jim Jones nie zrobił żadnej z tych rzeczy, ale założył pewną grupę. Można by pomyśleć: zdolny, młody chłopak, pewnie urodzony lider! Grupa nazywała się Świątynia Ludu Kościoła Pełnej Ewangelii. Nic nie byłoby w tej historii nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że 18 listopada 1978 roku ponad dziewięciuset wyznawców popełniło samobójstwo z powodu rozkazu wielebnego Jonesa… Jak to w ogóle możliwe? Przyjrzyjmy się tej historii od początku.
Dzieciństwo Jima nie było usłane różami.
Jones urodził się w latach trzydziestych XX wieku w rodzinie ubogich robotników w stanie Indiana. Rodzicie nie dbali o niego, nie interesowali się nim, więc Jim całymi dniami wałęsał się po okolicach w brudnym ubraniu. Nie miał w ogóle znajomych, co doprowadzało go do wściekłości. Uciekał w świat książek, co w przyszłości zaowocowało ogromną wiedzą, którą wprawiał w zachwyt swoich wyznawców. W wieku kilkunastu lat zainspirowany popisami oratorskimi miejscowych kaznodziejów postanowił wygłaszać cotygodniowe kazania dla kilku chłopców z ulicy i okolicznych zwierząt. Zbierał z ulicy bezpańskie psy i koty, a czasem wśród wiernych trafiały mu się króliki, kurczaki, kaczki, a nawet koza. Jeszcze przed dwudziestym rokiem życia stał się profesjonalnym kaznodzieją w Kościele Zielonoświątkowym. Podczas kazań odwoływał się do równości rasowej, czym wzbudzał duże zainteresowanie czarnoskórych i oburzenie wśród konserwatywnych południowców.
Czas na własny kościół!
Minęło kilka lat od pierwszego religijnego wystąpienia Jima, aż do powstania Świątyni Ludu Pełnej Ewangelii. Pomimo tego, że Jones był jednym z najbardziej popularnych kaznodziei w Indianapolis brakowało mu funduszy, żeby spełnić swoje marzenie. Dlatego postanowił zająć się obwoźną sprzedażą małp. Okazało się, że wśród potomków konfederatów mieszka dużo miłośników egzotycznych zwierząt, co pozwoliło Jimowi zebrać pieniądze na swój pierwszy religijny startup. Co tydzień na nabożeństwa przychodziło kilka tysięcy ludzi, którym Jones dawał nadzieję na lepsze życie. Wśród nich czarnoskórzy biedacy, młodzi hippisi, którzy przesadzali z LSD, kobiety odrzucone przez mężów i wielu ludzi, których dzisiaj byśmy uznali za normalnych przedstawicieli społeczeństwa amerykańskiego lat 50. i 60. To był czas kiedy wszyscy w Kościele dobrze się bawili. Podczas nabożeństw śpiewano Gospel, w wolnych chwilach organizowano zbiórki pieniędzy i jedzenia dla najuboższych. Jones nawet został miejscowym przewodniczącym Komisji Praw Człowieka. Za pracę społeczną otrzymał szereg nagród, a przez dziennikarzy był stawiany jako wzór do naśladowania. Wyglądało, że wszystko idzie w dobrym kierunku…
Ciemniejsza strona głowy Kościoła
Nikt nie spodziewał się tragedii, która nastąpiła w kolejnej dekadzie. Prawie nikt. Oprócz jasnej strony, która nawoływała Jima do pomocy potrzebującym, Jones nie znosił sprzeciwu swoich najbliższych do tego stopnia, że groził im za każdym razem, kiedy nie zgadzali się na pełne podporządkowanie. Do tego należy dodać intensywne wizje, w których przywódca świątyni rzekomo rozmawiał z Bogiem, który szeptał mu na ucho największe tajemnice świata m.in. o tym, że niedługo ziemię czeka zagłada jądrowa, którą przetrwają tylko ci, którzy schronią się głęboko pod ziemią. Garstka, która przeżyje (oczywiście mieli to być wyznawcy Jonesa), zapoczątkują nowe, doskonałe społeczeństwo. W latach 70. zaczął mieć coraz więcej wizji i stawał się coraz bardziej paranoiczny. W końcu postanowił kupić 300 akrów w środku dżungli w Gujanie francuskiej, gdzie pojechało z nim ponad tysiąc osób. Tam, w izolacji od reszty społeczeństwa nic już nie mogło powstrzymać Jima Jonesa przed realizacją swojej ostatecznej wizji, która polegała na całkowitym poddaniu wiernych swoim rozkazom. Do Gujany przybywali również dziennikarze, którzy byli karmieni bajeczkami o tym, że Świątynia Ludu to raj równości ekonomicznej i rasowej, w której dzięki charyzmatycznej mocy nie ma jakichkolwiek chorób. Rzeczywistość była zupełnie inna. Od początku do końca każdy ruch wyznawców był inwigilowany przez lidera. Manipulował nimi, wzbudzając nieufność jednych wobec drugich do tego stopnia, że rodzice donosili na swoje dzieci. Za nawet najmniejszy występek każdy członek był karany cieleśnie. Była to wybuchowa mieszanka miłości i nienawiści, która sprawiała, że wyznawcy widzieli w Jonesie Boga, który może decydować o ich życiu. Członkowie musieli pracować po kilkanaście godzin dziennie przy karczowaniu lasu, a kiedy nie wytrzymywali musieli prosić o przebaczenie ich Świętego. Dla każdego kto przekroczył granicę Świątyni Ludu nie było już drogi odwrotu. Brama była pilnowana przez uzbrojonych „po zęby” ochroniarzy. Krok po kroku światopogląd wyznawców był kształtowany tak, jak chciał tego Jim Jones. W końcu przekonał wszystkich, że na ulicach Stanów Zjednoczonych wyszła Armia Ku Klux Klanu i Los Angeles pogrążyło się w suszy. Mijały dni, aż nastał 18 listopada 1978 roku. „Nie okłamałem was. Nie popełniamy samobójstwa. Dokonujemy aktu rewolucyjnego samobójstwa w proteście przeciwko warunkom nieludzkiego traktowania. ” – Jones nagrał na taśmę te słowa tuż po tym, jak 909 członków Świątyni ludu wypiło cyjanek lub zostało zastrzelonych z broni palnej, po czym sam zdecydował się na zakończyć swoje życie. Ocalało około 150 wyznawców i kilkunastu strażników, w tym rzecznik Świątyni Ludu. Na konferencji kilka miesięcy po tragedii powiedział, że Świątynia nie była kultem, jej członkowie nie byli fanatykami, ani nie zostali poddaniu praniu mózgu. Po wypowiedzeniu tych słów wyszedł do innego pokoju i strzelił sobie w głowę z pistoletu.
Jak to w ogóle było możliwe?
Do dzisiaj ciężko uwierzyć, że kilkuset ludzi zgodziło się popełnić samobójstwo tylko dlatego, ze tak zażyczył sobie lider. Nikt nie zmuszał tych ludzi do uczestnictwa w nabożeństwach, oddawania swoich majątków i w końcu przeprowadzenia się na drugi kontynent, aby żyć z dala od innych cywilizacji. Możemy nazywać Jima Jonesa psychopatą, mordercą i wariatem, ale to nie przybliży nas do zrozumienia dlaczego stało się to, co się stało. Czytając o historii Świątyni Ludu można zauważyć kilka czynników, które mogłyby być kluczowe dla wyjaśnienia tej tragedii. Oto i one:
- Akcepcja tych, którzy sa najbardziej odrzuceni.Pośród kilku tysięcy członków Kościoła Ludu siedemdziesiąt procent z nich stanowiła społeczność czarnoskóra. Reszta to zagubieni młodzi ludzie i starzy, którymi nikt nie chciał się zajmować. Jim Jones już w dzieciństwie nie znosił samotności, dlatego znalazł sposób na to, żeby być otoczonym pełnymi wdzięczności wyznawcami. Ktoś, kto wiedzie spokojne życie, które daje satysfakcję nie pokusiłby się o członkostwo w sekcie Jima Jonesa. Skoro cały świat odrzucał czarnoskórych, a lider Świątyni ich w pełni akceptował, dawał jedzenie i dach nad głową, to już nie miało dla nich znaczenia, czy mówi o nuklearnej zagładzie, chrześcijańskiej miłości, czy socjalistycznej rewolucji. Myśleli, że skoro ich zaakceptował to wielkim grzechem byłoby za nim „nie skoczyć w ogień.”
- Emocjonujące przemowyKojarzycie Donalda Trumpa? No tak, kto nie kojarzyłby tego uśmiechniętego Pana z oryginalną fryzurą. Milionom Amerykanów nie przeszkadza, że większość jego wypowiedzi mija się z prawdą. On doskonale wie jak sprzedawać (siebie), jakich używać słów i jak wymachiwać rękami. Zobaczcie sami: https://www.youtube.com/watch?v=_aFo_BV-UzI. Ta postać to zdecydowanie dobry temat na oddzielny artykuł, ale tymczasem wróćmy do Jonesa, który w sprzedawaniu mógłby spokojnie konkurować z twórcą idei „zbudujemy mur i Meksykanie za niego zapłacą”. Jim uczył się przemawiać od 16 roku życia, co dało mu kilkaset, jeśli nie kilka tysięcy godzin praktyk, aż do momentu w którym jego Kościół liczył sobie tysiące wyznawców. Poszukajcie jego kazań w internecie. Mówił bardzo płynnie, miał świetny kontakt z publicznością, muzyka dopełniała całości. Jeśli dodać do tego mniej wykształconą publikę, przepis na (zbrodniczy) kult jest gotowy.
- Wizja zagłady i raju
Przywódca kultu z prawdziwego zdarzenia wie, że bez jasno określonego wroga grupa daleko nie zajedzie. Największym wrogiem Jima Jonesa i jego poddanych był kapitalistyczny rząd Stanów Zjednoczonych, który nie dość, że odrzucał ideę rasowej równości to jeszcze zostawiał najbardziej potrzebujących samym sobie. Pastor lubił biblijne porównania, dlatego sytuacja skojarzyła mu się z historią Noego. Skoro jest aż tak źle, Bóg musi w końcu zareagować i stworzyć świat na nowo. Jeźdźcy apokalipsy nie przyjechali na swych czarnych rumakach, dlatego Jim postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Z ambony opowiadał o rozmowach z aniołami, którzy przedstawili mu dokładny plan działania. Wierni mu wierzyli, byli w niego zapatrzeni, dlatego nigdy nie sprzeciwili mu się nawet w momentach największego poniżenia.
- Ciężka praca, brak snu, słaba dieta
Pod koniec działalności Świątynia Ludu wyglądała jak obóz koncentracyjny. Ludzie pracowali nawet po 20 godzin dziennie w pełnym słońcu i przy słabej diecie. Nie było czasu na odpoczynek, a każdy akt niesubordynacji był karany biciem lub publicznym upokorzeniem. Prawdopodobne jest to, że w dniu zbiorowego samobójstwa większość z nich była skrajnie wyczerpana, co znacznie utrudniało racjonalne myślenie. Pomimo tego, znaleźli się i tacy, którzy sprzeciwili się podania cyjanku swoim dzieciom i rodzinie, za co spotkała ich sroga kara. To jasne, że im gorzej się człowiek czuje, tym trudniej będzie mu sprzeciwić się władzy, a w stanie całkowitego wyczerpania może być to prawie niemożliwe.
Jedna myśl: kwestionuj autorytety i myśl za siebie.
Przyglądając się jakiejkolwiek sekcie znajdziemy podobne mechanizmy, które nigdy nie działają od razu, ale po kilku latach mogą doprowadzić do całkowitej zależności wiernych od lidera. Podobnie jest na co dzień, kiedy włączamy telewizor, czy otwieramy gazetę. Tutaj stawką nie jest nasze życie, ale to co zostanie w naszych głowach. Zdarza się nam myśleć, że skoro ktoś ładnie wygląda, uśmiecha się i płynnie mówi, to warto go słuchać. Włączamy jakikolwiek program, a tam wszelkiej maści eksperci, którzy mówią nam, co mamy myśleć i co robić. Jimów Jonesów jest dziś coraz więcej. Spotkamy ich wśród polityków, biznesmenów i gwiazd z pierwszych stron gazet. Mechanizmy są i będą te same, dlatego każdego dnia należy być uważnym i nie przyjmować bezrefleksyjnie słów od nikogo. Czasem z góry zakładamy, że jeśli ktoś jest ekspertem to w „nie swoich” dziedzinach też ma coś do powiedzenia. Czujności nigdy za wiele, a w dzisiejszych krwiożerczych czasach wielu ludzi czyha na nasze głowy, pieniądze i… wolny czasJ.